Duke Nukem 3D to kultowa gra i nie będę się z tym kłócił.
Zwłaszcza po zpatchowaniu do najnowszej wersji, dzięki czemu otrzymujemy tzw.
Atomic Edition. Ale to nie będzie artykuł o świetności tej gry. W niniejszym
tekście chciałbym bardziej skupić się na przesłankach, które mogły świadczyć o
partactwie i lenistwie studia 3D Realms, a które widać podczas gry gołym okiem.
„Shake it baby” i zaczynajmy więc tę farsę.
UWAGA: Teskt napisany pierwotnie 27.09.2010.
Co dobrego można powiedzieć o Duku?
A inaczej mówiąc – co sprawiło, że gra się doczekała statusu
kultowej? Nie będę tutaj zbyt odkrywczy mówiąc, że siłą napędową tego tytułu
była postać Księcia, humor, interakcja z otoczeniem oraz odniesienia do
popkultury. Głos Duke’a idealnie pasuje do jego osobowości, a większość jego
odzywek zapisała się w historii gamingu (chociaż niektóre zostały zainspirowane
lub wzięte w całości z filmów). Humor w grze przejawia się w formie kwestii
Księcia oraz jego przeciwników, sytuacji i wiadomości zapisanych na ścianach.
Nie raz ani nie dwa można się uśmiechnąć widząc lub słysząc parodiowane
wydarzenie z popkultury. Przykładem niech będzie, że możemy znaleźć
sprasowanego terminatora przy którym Duke mówi „You’ve been terminated” lub
znajdujemy ciało żołnierza z serii gier
„Doom”.
Na uwagę zasługują również fajnie zaprojektowane levele. Nierzadko
były zainspirowane miejscówkami z filmów (np. posterunek policji wyjęty żywcem
z pierwszego „Terminatora”) lub codziennego życia (np. wariacja na temat fast
foodów, tutaj zwana Duke-Burger). Na plus należy również zaliczyć różnorodność
przeciwników oraz interakcję z otoczeniem. Wrogowie różnią się od siebie bardzo
– każdy zadaje inne obrażenia, korzysta z innej broni, ma inną wytrzymałość i
fajną animację śmierci. Potrafią również nieźle zajść za skórę. No i jak na 1996
rok to interakcja z otoczeniem jest na niespotykanym wówczas poziomie (choć i
dzisiaj mało która gra pozwala na tak wiele) – możemy tu niszczyć niektóre
elementy, używać je, a najfajniejsza jest gra w bilard (dostępna chyba jedynie
na jednym poziomie).
W czym objawiło się partactwo?
Wyżej wspomniałem o fajnych levelach, które są pierwszym
punktem lenistwa projektantów gier. Każdy z poziomów można by było przejść w
parę minut, gdyby nie fakt, że są obładowane po uszy przeciwnikami. Nierzadko
wrogowie pojawiają się w miejscach przez nas już odwiedzonych. Zrozumiałbym,
jakby to były pojedyncze sztuki, ale czasem zaludnienie na metr kwadratowy jest
bardzo duże. Przez ten prosty zabieg gra bardzo się dłuży, tym bardziej, że
przeciwnicy nie są łatwi do zgładzenia. Poza tym mamy tu opowieść o najeździe kosmitów na naszą planetę.
Dlaczego więc na poziomach nie widać oznak żadnej walki? Dlaczego odwiedzane
miejsca wyglądają jak nowe? Dlaczego nie widać żadnych ciał żołnierzy,
policjantów, kogokolwiek (wiem, w etapach kosmicznych pojawiają się zwłoki
astronautów, ale czemu było ich łącznie z 10)? Jeżeli nasze armie mają za darmo
oddawać wszystko obcym najeźdźcom to naszą jedyną deską ratunku wydaje się być
Pudzian. Jeszcze chwilkę poświęcę sprawie sekretów – jak jeszcze tajne poziomy
muszą być pełne wrogów, tak zwykłe sekrety już niekoniecznie. Często jest tak,
że brakuje amunicji lub masz mało życia i akurat znajdujesz ukryty pokój z
fajną zawartością – lecz już za twoimi plecami pojawili się przeciwnicy po
których unieszkodliwieniu wyjdziesz praktycznie na zero. Jest to kolejny marny
chwyt na przedłużenie rozgrywki.
Rzecz najistotniejsza w grach FPS to broń z której torujemy
sobie drogę przez grę. Książę może nieść na raz 11 typów broni. 6 z nich jest
zrobionych porządnie, a 5 na odwal jak gdyby zabrakło inwencji twórcom.
Broniami, które należałoby poprawić są: pomniejszacz i zamrażacz (finałowy cios
musimy przeprowadzić inną bronią), powiększacz (zbyt dużo amunicji idzie by
kogoś zabić) oraz kopniak (choć prawie nigdy z niego nie korzystamy). Honorowo,
tak ponad tamtymi, należy wspomnieć o najgłupszej rzeczy odbierającej życie w
tym tytule czyli tripbombs – przylepiamy to ustrojstwo do ściany i czekamy, aż
ktoś obok niego przejdzie. Miałoby to sens, gdyby przeciwnicy patrolowali
tereny. No i siła ognia tego gadżetu jest niewielka. Mogliby zamiast tego dać
coś innego, bo choć narzekałem na wymienione wyżej ustrojstwa to jednak w
dramatycznej sytuacji każda broń z amunicją się przydaje.
Co do mniejszych grzeszków to wypadałoby zaliczyć fabułę
(choć w tamtych czasach FPSy nie miały zmyślnych scenariuszy) oraz to, że
jedynymi NPC to kobiety w różnych wariacjach, które są raczej obiektami w tle i
nic znaczącego nie wnoszą do gry. Przydałby się np. sanitariusz, który by
trochę wyleczył lub żołnierz chętnie dzielący się amunicją. Ale nie, przecież,
jak wiadomo, „są cycki jest okejka”. Ech, a aby bardziej dobić człowieka po
ukończeniu jesteśmy raczeni słowami, że niedługo doczekamy się sequela. Dobry
żart twórców na sam koniec. Wszystkie powyższe narzekania mogły zostać
poprawione, lecz zapewne czas nie pozwalał na ostateczny szlif gry.
Kilka słów o Foreverze…
Wszystkie moje narzekania byłyby chyba obalone w powstającej
grze Duke Nukem Forever. Screeny i filmiki z początku XXI wieku napawały
optymistycznie. Widać było, że Książę sam już nie walczy, a miejscówki nie
wyglądają jak nowe. Szkoda, że gra wtedy nie wyszła bo mogła zarządzić. Obecnie
data premiery to 2011 rok, a to co graczom ujawniono bardziej przypomina remake
gry nie zaś sequel. Ale jak to mówią – pożyjemy, zobaczymy, zwłaszcza, że Duke
przemówi tym samym głosem co przed laty.
Always bet on Duke?
Co tu kryć – gwiazda Duke’a mocno ostatnio przygasła. Grę
polecam jedynie fanom starych gier – młodszych odrzuci raczej oprawa
audiowizualna i wysoki poziom trudności. Mimo, że wyżej dużo narzekam na grę,
to jednak rozgrywka w dużej mierze była przyjemna (pod warunkiem, że
podejdziesz do gry jak do tytułu z 1995 roku). Dla wszystkich chętnych podjęcia
się wyzwania polecam skorzystanie z nakładki eDuke poprawiającej znacznie
interfejs użytkownika.
Ocena: 8/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz